english versionenglish version
Praca Ogloszenia Katalog Polspec Poradnik Logo: Infolinia.org Zapytaj eksperta mapa galeria czat Forum

Poradnik

Trauma na granicy

2009-05-17 15:49:00

Pięć lat temu Wielka Brytania i inne kraje Europy Zachodniej stanęły otworem przed PolakamiPięć lat temu Wielka Brytania i inne kraje Europy Zachodniej stanęły otworem przed Polakami

Pół dekady to sporo, mogły już zatrzeć się w pamięci dantejskie sceny na granicach przed pamiętną datą wejścia Polski do Unii Europejskiej. W piątą rocznicę tego wydarzenia warto sobie przypomnieć, jak było. Dzięki tej pamięci jasne staje się, co zyskaliśmy.

Granica to dzisiaj nieco surowy wzrok celnika, podanie mu paszportu lub dowodu osobistego, skan w niewidocznym dla oczu podróżnego urządzeniu i krótkie: - Thanks, next please! Jedyne, co może irytować, to długa kolejka wijąca się jak wąż w hali przylotów terminali Luton, Stansted, Gatwick czy Heathrow albo sznur samochodów na przejściu w Dover. Granica to dzisiaj automatyczne czynności, do których Polacy przyjeżdżający do Wielkiej Brytanii zdążyli przywyknąć. Przechodząc przez punkt kontroli z napisem "EU Citizens" nawet nie zdajemy sobie sprawy, że jest jeszcze "bramka numer dwa"... A przecież tak niedawno, przed 1 maja 2004 roku, wszyscy Polacy stawali przed nią z duszą na ramieniu.

 

Dla Waldemara Dąbrowskiego granica brytyjska to traumatyczne wspomnienia. Miała być "Herbatka u Królowej", skończyło się koczowaniem w portowym terminalu i przemytem ludzi w tragicznych warunkach. Za wjazd do Wielkiej Brytanii przed 2004 rokiem ludzie płacili nawet najwyższą cenę. Nasz bohater otarł się wręcz o śmierć. – Przeszedłem przez piekło, ale nie żałuję ani chwili. W Polsce nie miałbym tego, do czego tutaj doszedłem – wyznaje "Gońcowi Polskiemu".

Herbatka u królowej


Podróż Waldemara Dąbrowskiego do Londynu, dziś 45-letniego fachowca od budowlanki, trwała ponad tydzień. Był czerwiec 2000 roku, gdy mężczyzna wybrał się z biurem podróży na wycieczkę "Herbatka u Królowej". Trzydniowy wypad turystyczny do Wielkiej Brytanii miał być jedynie pretekstem do legalnego przekroczenia granicy. Autokar, pilot, przewodnik, dwóch kierowców, zarezerwowany hotel – po dojechaniu do Londynu i tak większość rodaków urywała się ze zwiedzania i szła we własną stronę.

Dover nie witało wtedy turystów z Europy Wschodniej z otwartymi rękami. Już widok białych skał klifów wywoływał stres i ścisk w żołądku. W tamtych czasach nikt nie miał pewności, czy uda się wjechać na teren Zjednoczonego Królestwa. Autokarowa wycieczka Waldemara miała być receptą na podejrzliwe spojrzenie celników, którzy dogłębnie prześwietlali cel podróży indywidualnych turystów. Niestety, tym razem było inaczej.

Urzędnicy z Home Office przytrzymali na granicy wycieczkę aż osiem godzin. Ludzie czekali w ciasnym pomieszczeniu, z nerwów i wyczerpania tracili przytomność. Wreszcie do pokoju wszedł umundurowany mężczyzna i wręczył turystom paszporty. Big Bena zobaczyła tylko połowa z nich – reszta ujrzała wbitego do paszportu "misia" i została odesłana do Francji. Chwilę później "zaopiekowała" się nimi polska mafia.

Na skrzynkach pomarańczy


To była desperacja. Na wycieczkę do Anglii Waldemar wydał ponad 300 funtów. W tamtych czasach było to więcej niż miesięczna pensja. Jeszcze na promie powrotnym do Francji mężczyzna poznał ludzi, którzy rozmawiali o polskiej mafii działającej we francuskim Calais. Ktoś słyszał, że przerzucają ludzi przez granicę. Za chwilę znalazł się człowiek, który dysponował odpowiednimi kontaktami. Sprawa wyglądała prosto – kolejne 300 funtów i bez zbędnych kontroli człowiek wjeżdża do Wielkiej Brytanii. Kilku wyrostków wzięło pieniądze i zniknęło.

- Czekaliśmy pięć dni. Najgorszych dni w moim życiu – wspomina Waldemar. Koczował razem z grupą Polaków w pobliżu terminalu promowego po francuskiej stronie kanału La Manche. Służby graniczne przeganiały ich z miejsca na miejsce. - Nie pozwalali nawet skorzystać z toalety. Gdy się zbliżaliśmy, szczuli nas psami i grozili pałami. Traktowano nas poniżej ludzkiej godności – wspomina.

Co niektórym cierpliwość zaczynała się kończyć. Ludzie byli zdesperowani – w wyjazd na Wyspy zainwestowali tyle pieniędzy, że nikt nie myślał o powrocie do kraju. Co niektórzy zaczęli się stawiać. - Gangsterzy byli niebezpieczni. Gdy wybuchł bunt, kilka osób skończyło z pogruchotanymi kościami. Nie chcieli powiedzieć, kiedy będzie przerzut. Kazali jedynie do siebie telefonować.

Sygnał przyszedł w nocy. Zebrano wszystkich do jednego TIR-a i wyruszyli w stronę przeprawy promowej. Na brytyjskiej ziemi jednak zbyt długo nie zagościli. Jeszcze w Dover do środka zajrzeli celnicy. Znowu przesłuchanie, kolejna feralna pieczątka w paszporcie i ponowna deportacja do Francji.

Druga próba przejazdu miała miejsce kilka dni później. Szesnaście osób załadowano do chłodni z pomarańczami – musieli zmieścić się tuż pod sufitem, w 60-centymetrowej szczelinie między dachem a skrzynkami. Wczołgali się tam po drabince. Znalazła się tam między innymi Ukrainka z dwójką małych dzieci. Choć mieli niebawem wyruszać, na parkingu stali całą noc. Nad ranem zaczęło brakować powietrza. Grupa nie mogła się zdecydować, co mają robić.

- Część osób chciała wołać o pomoc, inni woleli za wszelką cenę dostać się na Wyspy. Powiedziałem im, że prędzej do nieba się dostaną niż do Anglii  - wspomina Polak.

To nie były żarty – część ludzi z braku tlenu traciła przytomność. Gdy wreszcie zjawił się kierowca, na wołanie o pomoc nie reagował. Waldemar: - Wyjąłem z plecaka scyzoryk i wyciąłem w suficie "szyberdach". Ten nóż do dziś trzymam na pamiątkę.

Ktoś inny zrobił to samo. Po chwili podróży otworzyły się drzwi – wystraszony kierowca chłodni zajechał prosto pod jednostkę żandarmów. Ci odwieźli Polaków na dworzec kolejowy i poradzili, by wracali do kraju. Większość z nich i tak wsiadła w pociąg w stronę Calais.

Gienek wybawca


Siódmy dzień w podróży, a miejsce wciąż to samo. Każdy z Polaków miał swoje plany ułożenia życia w Wielkiej Brytanii, lecz ciągle znajdowali się we Francji. Mafia zniknęła, a niedoszli emigranci na własną rękę szukali nowego transportu. Aby przetrwać, kradli ze sklepów jedzenie i dzielili się łupami. Nasz bohater zdradza, że miał w rezerwie zapas gotówki, ale nie mógł się do tego przyznać. Po pierwsze, ktoś natychmiast chciałby pożyczyć pieniądze na "wieczne nieoddanie", a po drugie istniało ryzyko, że zostanie okradziony. W podobnej sytuacji było zapewne kilka innych osób, choć oficjalnie każdy udawał spłukanego.

Z opresji Waldemara uratował jeden z kierowców TIR-a, Gienek. Zaproponował, że zabierze go do rodzinnego Wrocławia, aby mógł odpocząć i jeszcze raz przemyśleć decyzję o emigracji. Dojechali do niemieckiej granicy – był weekend i korek sięgał trzydziestu kilometrów. Jedyne wyjście to czekać w ciężarówce trzy dni albo iść do Polski na piechotę. Waldemar wybrał drugie rozwiązanie – rowami przedzierał się wzdłuż autostrady, byle dostać się do parkingu ciężarówek po polskiej stronie.

Do domu dostał się w sobotę. Wziął prysznic, położył się na tapczanie i włączył telewizyjne "Wiadomości".  Leciała relacja z Dover. W porcie celnicy wykryli kontener z nielegalnymi emigrantami. Z 38 osób przeżyły tylko dwie. Waldemar wiedział, że niewiele brakowało, a skończyłby tak samo. Jednak nie miał czasu na rozmyślanie.

Jeszcze tego samego wieczora zadzwonił znajomy kierowca i zaproponował podwiezienie do brytyjskiej granicy. Jechał tam jego kolega po fachu. Waldemar szybko przepakował plecak i znowu ruszył w drogę. Domyślał się, że nie chodzi jedynie o transport do Calais, lecz zapewne też dalej – do Londynu. Nie mylił się.

- 200 funtów i jesteś na ziemi obiecanej – zaproponował kolega. Tuż przed granicą Waldemar wsiadł do metalowej skrzyni, znajdującej się tuż pod podwoziem tira. Tak przejechał kontrolę graniczną. - Ciemno, brak powietrza, hałas, prędkość, klaustrofobia – wylicza Polak. Nie wie nawet, ile czasu to wszystko trwało... Gdy wysiadł, był już po brytyjskiej stronie.

To była euforia


Zaprzyjaźniony kierowca przewiózł przez granicę jeszcze kilku kolegów Waldemara. Trzy miesiące później na Wyspy dojechała jego żona. Przez cztery lata nasz bohater żył tutaj niczym martwa dusza – nie mógł otworzyć w banku konta, kupić komórki na abonament ani zarejestrować na siebie samochodu. Problem rozwiązał się sam w 2004 roku, gdy Polska weszła do Unii Europejskiej. Wtedy też Waldemar pojechał po raz pierwszy w odwiedziny do kraju.

Jak Polak wspomina swoje pierwsze przekraczanie granicy jako dumny obywatel Unii Europejskiej? - To była euforia. Nie wierzyłem, że to się dzieje naprawdę. Wcześniej byłem zahukany jak pies, a teraz nikt nawet nie chciał zaglądać do mojego paszportu – relacjonuje.

Nielegalny emigrant w jednej chwili stał się pełnoprawnym mieszkańcem Wielkiej Brytanii, a życie w Londynie mógł sobie ułożyć z całą rodziną. Czy warto było przejść gehennę, żeby się tutaj znaleźć?

- Nie żałuję ani minuty spędzonej w Calais. W Polsce nigdy nie miałbym tego, do czego doszedłem tutaj – stwierdza krótko.

Historie podobne do tej opowiedzianej przez Waldemara Dąbrowskiego nadal są udziałem tysięcy ludzi chcących się dostać do "brytyjskiego raju". Codziennie wyłapywanych jest kilka, kilkanaście osób upchanych w ciężarówkach na przejściu w Dover. Mafia pasożytów ciągle żeruje na imigrantach koczujących w obozowisku w Calais. Francuskie władze zapowiedziały, że wkrótce je zlikwidują.

Tomasz Ziemba

Artykuł pochodzi z:
Oceń artykuł
Uwaga: Właściciele serwisu nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za sposób w jaki są używane artykuły, bądź podejmowane decyzje na ich podstawie.
Komentarze (0)Dodaj komentarz