Reklama ogólnosieciowa

Poradnik -> archiwum -> Z wizytą w “Czerwonym mieście”

Z wizytą w “Czerwonym mieście”

2009-06-29 21:28:25

A może przyprawy? Nie, dziękuję. A może krem na odciski? Nie, dziękuję. To co byś chciał? Właściwie to nie wiem co ja tu robię. Twój brat mnie tu przyciągnął z drugiego końca ulicy, bo w jego sklepie nic nie kupiłem. Oooo to nie dobrze. Jest Ramadan. Jak ja mam gadać i gadać a Ty nic nie kupisz to nie dobrze. Jest Ramadan. Albo kupujesz albo nie marnuj mojego czasu! Jest Ramadan … słyszałem za plecami opuszczając tradycyjną aptekę Berberów .

W Marakeszu wylądowałem tuż przed zmrokiem. Odprawa paszportowa poszła gładko, choć wstrzymałem oddech, gdy urzędnik imigracyjny zatrzymał się na dłużej na moich dwóch amerykańskich wizach i pieczątce z Izraela. Na Bliskim Wschodzie nie uszło by mi to płazem.

Reklama ogólnosieciowa

 

Byłem zbyt zmęczony całodniowym spacerem po Madrycie, gdzie miałem przesiadkę do Maroka, by negocjować cenę przejazdu ponad dwudziestoletnim Mercedesem do hotelu, w którym miałem rezerwację. Kierowca ze średnim angielskim nie był zbyt rozmowny. Upewniłem się jedynie, że Ramadan – święty miesiąc dla muzułmanów, w trakcie którego poszczą od zmierzchu do świtu, zaczyna się jutro, a nie dziś. Po dotarciu do trzygwiazdkowego hotelu (w Europie dostał by najwyżej dwie!) Ryad Mogador, starczyło mi sił na prysznic i położenie się spać.

Bardzo wczesnym rankiem obudził mnie odgłos wyjącej syreny. To nie był alarm bombowy, a znak, że czas na ostatni posiłek przed wschodem słońca właśnie minął. Ramadan czas zacząć! Syrenę poprzedziły nawoływania do pierwszej tego dnia modlitwy. A może kolejność była odwrotna?

Wyjrzałem przez okno, a moim oczom ukazał się niezwykły widok: z tarasu na piątym piętrze widziałem całą medynę – otoczoną murem obronnym, starą część Marrakeszu. W jej centralnym punkcie znajdował się meczet Koutoubia z mierzącym 70 metrów minaretem. To stamtąd dochodziły odgłosy mojej niecodziennej pobudki. Daleko za miastem, niemalże na horyzoncie widać było majestatyczne szczyty gór Atlas. Najwyższa z nich ma ponad 4,000 metrów wysokości.

Termometr na zewnątrz wskazywał 39 stopni. Była 10 rano. Swoje pierwsze kroki skierowałem do medyny. Architektura tego miejsca jest specyficzna. Uliczki są bardzo ciasne, pełne zakrętów i zakamarków. Alejki są tak wąskie, że nawet dział kartograficzny w Google przyznaje, że nie posiada dokładnego zbliżenia tego miejsca. Satelity nie były w stanie wykonać szczegółowego zdjęcia terenu! Kilkaset lat temu taka zabudowa utrudniała zdobycie miasta. Gdy armia najeźdźców zmuszona była do maszerowania gęsiego – podbój był trudny, jeśli nie niemożliwy. Niektóre domy były w opłakanym stanie. Dziury w dachu, brak okien, czasem drzwi. Wokół ludzie w tradycyjnych marokańskich strojach albo starych, podartych łachmanach. Rzeźnicy siekający świeżo ubite zwierzęta niemalże na środku ulicy w zakrwawionych fartuchach, smród, syf i ubóstwo. Gdyby nie skutery, motocykle i ponad dwudziestoletnie samochody próbujące przecisnąć się między kłębowiskiem tubylców i turystów, czułbym się jak w średniowieczu. Udając, że wiem dokąd zmierzam, poznałem Mohameda – prawie pięćdziesięcioletniego niepiśmiennego artystę, produkującego wyroby ze skóry w warsztacie prowadzonym ze swoim ojcem. Zaproponował mi oprowadzenie mnie po mieście za symboliczne osiem euro. Początkowo odmówiłem, ale on maszerował przy mnie dzielnie przez kolejne 10 minut wyciągając mnie kilkukrotnie niemalże w ostatniej chwili spod kół rozpędzonego motocykla. Dałem się namówić.

Mohamed pokazał mi kilka meczetów, szkołę koraniczną, ciekawe ulice, warsztaty lokalnych artystów i sklep z biżuterią, w którym naiwnie uwierzyłem, że naszyjnik stargowany ze 100 euro do 25 naprawdę jest zrobiony ze srebra Berberów. W między czasie robił mi zdjęcia i prosił bym także go sfotografował. Obiecałem mu, że wyślę parę odbitek po powrocie do Irlandii. Mój przewodnik prawie zawsze trzymał się kilka metrów przede mną. Gdy doszliśmy do Jemma-el-Fna – głównego placu w Marakeszu – zrobił się dziwnie nerwowy i praktycznie zmusił mnie do wejścia do kawiarni. Zaproponowałem, że zrobimy sobie kilka zdjęć na placu, ale odmówił wyjaśniając: „Jeśli policja zastanie nas razem to pójdę do więzienia i będę musiał zapłacić karę, żeby wyjść na wolność”. Stało się oczywiste, że bycie niezarejestrowanym przewodnikiem w Marakeszu jest nielegalne.

Jemma-el-Fna okazała się miejscem magicznym. W dzień praktycznie pusty plac, w nocy stawał się centrum kulturalnym miasta. Stragany z przepysznym jedzeniem, długie stoły pełne turystów zajadających się świeżo pieczonymi potrawami pod gołym niebem, zaklinacze węży, hodowcy małp, wyrywacze zębów, magicy, muzycy, prostytutki i kieszonkowcy – wszyscy przybywali tu co wieczór w jednym celu – zarobić na turystach z zachodu.

Kolejnego dnia wynająłem taksówkę i udałem się do wioski Setti Fatma położonej w górach Atlas, około 60 kilometrów na południe od Marakeszu. Po krótkich, acz burzliwych negocjacjach koszt przejazdu w obie strony z kilkugodzinnym postojem na miejscu zamknął się w 50 euro.

Na miejscu zostałem obskoczony przez lokalnych mieszkańców występujących w roli przewodników po górach. Będąc chyba jeszcze w szoku kulturowym, uwierzyłem, że przewodnik nie chce żadnych pieniędzy, bo to nie jest sezon turystyczny, on jest na emeryturze, nudzi mu się … no i „przecież nie ma sensu kupować ryb w oceanie, prawda?” Po krótkim spacerze do metrowego wodospadu i z powrotem mój darmowy przewodnik zażądał 50 euro. Po długich protestach z obu stron i nacisku jego pięciu kolegów zgodziłem się dać 20. Ahmed przyjął tą sumę ze zdegustowaną miną i wykrzyczał mi w twarz: „No daj mi jeszcze 5 – przecież stać cie na to!”. No cóż, biznes w Afryce rządzi się swoimi prawami.

Pozostałe dni swojego krótkiego pobytu w Maroku postanowiłem spędzić w Marakeszu. Komplikacja medyny, różnice kulturowe i problemy językowe (większość Marokańczyków mówi tylko po arabsku i francusku) sprawiły, że nadal czułem iż miasta dobrze nie poznałem. Zawitałem do Majorelle Gardens pełnych palm, kaktusów, bananowców i innych tropikalnych roślin, pałacu el Badi (Nieporównywalny Pałac) – obecnie raczej nieporównywalne ruiny, a także do el Bahia Palace. Odwiedziłem także groby dynastii Saadynów rządzącej Marokiem w XVI i XVII wieku oraz dziesiątki sklepów, do których wciągany byłem niemalże siłą. Niestety nie udało mi się dotrzeć do Agdal Gardens – największych ogrodów w Marakeszu. Ogrody przylegają do Pałacu Królewskiego. Pech chciał, że król Mohamed VI akurat przebywał z wizytą w mieście i cały teren został wyjęty z użytku.

Kilka dni w Marakeszu były dla mnie fascynującym i niezapomnianym doświadczeniem. Choć Maroko jest jednym z lepiej sytuowanych krajów w Afryce, przepaść kulturowa i cywilizacyjna między Europą a najbiedniejszym z kontynentów jest niewyobrażalna. Choć nie mówię po hiszpańsku, lądując w Madrycie odetchnąłem z ulgą. Podróżując po świecie nie ma znaczenia czy wracam do Polski, Hiszpanii czy Irlandii. Wszędzie zasady są podobne i ogólnie znajome – Europa to mój dom.

Marek Lenarcik
doorg.info
Fotografie są własnością autora

Oceń artykuł
(głosów: 1, średnia ocena: 5)
Uwaga: Właściciele serwisu nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za sposób w jaki są używane artykuły, bądź podejmowane decyzje na ich podstawie.

Jeżeli lubisz ten artykuł to pomóż nam go rozpowszechnić:

  • Umieść na NK
  • Wykop to
  • Umieść na Flakerze
  • Umieść na GG
Komentarze (0)

Artykuł nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Bądź pierwszy!

Dodaj komentarz

Przepisz kod*

Nazwa użytkownika:*

Treść komentarza:*

angry Mr. Green not happy Wink Rolling Eyes Crying or Very sad Embarassed Razz Laughing n n n n n n n n

Reklama ogólnosieciowa