Reklama ogólnosieciowa

Infolinia.org -> Nauka -> Szaleni eksperymentatorzy

Szaleni eksperymentatorzy

2008-12-11 10:48:36

Czy wstrzyknęlibyście sobie wirusa, aby sprawdzić, jak zareaguje organizm? Czy w imię nauki poddalibyście się długotrwałym i bolesnym badaniom, aby dowieść słuszności swej tezy? Czy igła w oku może przyczynić się do rozwoju nauki? Tak, pod warunkiem, że chodzi o oko Newtona. Są naukowcy, których głód wiedzy był tak wielki, że do poznania odpowiedzi dążyli, nie myśląc o cenie, jaką będą musieli zapłacić. Skoro nie mogli lub nie powinni byli używać innych jako królików doświadczalnych, zdecydowali, że przetestują się sami. Dobrze, jeśli wyniki takich badań okazywały się przełomowe, gorzej, jeśli kończyły się śmiercią badacza.

Reklama ogólnosieciowa

Dziś wręczenie Nagród Nobla za rok 2008. W historii nagrody wielu laureatów latami musiało udowadniać swoje racje i dowodzić, że to, co kiedyś wydawało się niemożliwe czy niepojęte, należy przyjąć za obowiązujące. Niektórzy musieli posunąć się do bardzo nietypowych badań, inaczej nie byliby w stanie potwierdzić prawdziwości stawianych tez. Wielu z nich za taki trud i odwagę do dziś nie nagrodzono, choć w annałach nauki zapisali się po wsze czasy. Poznajcie tych, których swego czasu uznano za szalonych, a dziś często uchodzą za geniuszy.

Nobliści eksperymentowali na sobie

W 1956 roku Nobla dostał niemiecki lekarz, Werner Forssmann. Blisko 30 lat wcześniej własnoręcznie wprowadził sobie cewnik do żyły w łokciu i przepchnął go aż do prawego przedsionka w sercu, a następnie (o własnych siłach!) udał się na piętro szpitala i wykonał zdjęcie rentgenowskie, aby udokumentować zabieg. W owych czasach jego działania zostały uznane za zbyt kontrowersyjne i szacowne grono lekarskie nie potrafiło uznać nowatorskiej metody. Forssmann został nawet wyrzucony z pracy.

Eksperyment ten barwnie opisał Adam Hollanek, w książce „Skóra jaszczurcza”:
„...doktor Forssmann, po otwarciu swej żyły ramieniowej zaczął wprowadzać powoli do jej wąziutkiego otworu gumowy cewnik dwumilimetrowej grubości i około metrowej długości. Poprzez zaciemnione okna nie mogła się przecisnąć nawet smuga światła. Lampę zgaszono. 
Forssmann stanął za szybą ekranu rentgenowskiego i stał się niewidzialny dla uczniów i kolegów. Ale oto zielonkawo zabłysnął ekran. Wyjaśniła się tajemnica niezwykłego doświadczenia, dla którego lekarz zaryzykował życie. Widać było wyraźnie, jak wprowadzony palcami Forssmanna nosek cewnika przesuwa się w żyle ramieniowej. Jak przez żyłę podobojczykową pnie się ku górze, aby potem, zakrzywiając się w łuk, spłynąć powoli i delikatnie ku sercu - wtargnąć najpierw do jego prawego przedsionka, a następnie do prawej komory. Dramatyczny eksperyment wszedł w decydującą fazę. 
Była to pamiętna chwila 18 lipca 1929 roku. W wiedeńskiej klinice chorób wewnętrznych doktor Forssmann uczynił sam siebie obiektem doświadczalnym i jako pierwszy na świecie sięgnął cewnikiem do głębi własnego serca."

Forssman Nagrodę Nobla otrzymał wraz z Andre Cournardem i Richardsem Dicksonem, którzy udoskonaloną metodę cewnikowania wprowadzili w życie.

Drugim noblistą, który wykazał się nie lada odwagą i w imię nauki ryzykował własne zdrowie, jest Barry Marshall, australijski naukowiec, który odkrył, że bakterie Helicobacter pylori są odpowiedzialne za stany zapalne żołądka oraz chorobę wrzodową żołądka i dwunastnicy. Naukowiec rozpoczął od badań na zwierzętach, ale ostatecznie uznał, że nie przyniosą one przewidywanej przez niego odpowiedzi i połknął bakterię Helicobacter pyroli, co zaowocowało tym, że szybko podupadł na zdrowiu, a w jego żołądku powstał stan zapalny. Podobnie jak w wypadku Forssmanna, wielu lekarzy wątpiło w teorię burzącą dotychczasowy porządek (sądzono, że wrzody to efekt stresu i powątpiewano, że jakakolwiek bakteria może przeżyć w kwaśnym środowisku żołądka).

Igła w oku Newtona

Niewątpliwie za prekursora w dziedzinie „samo-eksperymentatorów” można uznać Santorio Santorio (znanego też jako Santorio Santorii albo Sanctarius z Padwy). Ten włoski lekarz żyjący na przełomie XVI i XVII w. przez historyków medycyny uważany jest za tego, który jako pierwszy zrozumiał wagę potwierdzenia teorii drogą eksperymentu. Badania Santoriego były dość osobliwe. Spędził on bowiem na gigantycznej wadze 30 lat (co na owe czasy stanowiło większość życia), gdzie spał i pracował, zapisując skrupulatnie wszystko, co zjadł i wydalił. Celem eksperymentu było dowiedzenie, że większość tego, co wydala nasz organizm, ucieka drogą tzw. niedostrzegalnego oddychania (czyli np. przez pocenie się). Potwierdził tym samym teorię Galena, że oddychamy przez skórę.

O ile badania Santoriego budzą dziś śmiech, tak wyczyny Isaaca Newtona wzbudzają niekłamany zachwyt, pomieszany z niedowierzaniem. Newton eksperymentował na sobie wielokrotnie, czyniąc to często z wrodzonej ciekawości, bo niektóre doświadczenia mają niewiele wspólnego z rozwojem nauki. Był geniuszem, który często sam nie panował nad własnym umysłem. Potrafił obudzić się, usiąść na łóżku i przez parę godzin zastawiać się, co dalej, skonfundowany nagłą ilością myśli, które zaczęły kotłować w się jego głowie. Wbił sobie w oko długą igłę (dodatkowo nią kręcąc w trakcie wykonywania tej ryzykownej czynności), by sprawdzić co z tego wyniknie. Ot, czysta naukowa ciekawość. Ku jego zdumieniu, nie stało się nic. Innym razem patrzył na słońce tak długo, jak tylko mógł to znieść, aby sprawdzić, jaki to będzie miało wpływ na wzrok i czy na siatkówce pozostaną potem jakieś obrazy. O dziwo nie oślepł. Musiał tylko spędzić parę dni w całkowitych ciemnościach, aby oczy doszły do siebie.

Zaszczepić najpierw siebie

Chociaż szczepionki zawierają inaktywowane wirusy, to jednak przetestowanie nowej szczepionki niesie za sobą spore ryzyko. Podanie jej sobie nie tylko ogranicza to ryzyko do jednej osoby, ale i przyspiesza całą procedurę. Lista uczonych, którzy poszli drogą na skróty, jest bardzo długa.

W wyjątkowo oryginalny sposób próbował uzyskać odporność na malarię Stephen Hoffman. Pozwolił on pokąsać się tysiącom komarów, wcześniej jednak napromieniował je, aby osłabić działanie pasożyta, który wywołuje malarię. I choć udało mu się nie zachorować, raczej trudno sobie wyobrazić, aby ten sposób szczepienia stał się powszechny. Nad szczepionką na malarię pracuje do dziś.

Tim Friede szukał ochrony przed tragicznymi skutkami ugryzienia przez węża. Aby uzyskać odporność, wstrzyknął sobie czysty jad mamby i czterech gatunków kobry.

Wśród naukowców badających prototypowe szczepionki na sobie figuruje także polskie nazwisko. To Hilary Koprowski, wybitny wirusolog i immunolog. Profesor Koprowski sprawdził na sobie działanie szczepionki przeciw wirusowi polio, wywołującego chorobę Heinego-Medina. 20 lat po tym doświadczeniu ponownie postawił się w roli królika i testował na sobie szczepionkę przeciwko wściekliźnie.

Prototypowe szczepionki zaaplikowali sobie także naukowcy badający wirusa HIV: Daniel Zagury i Pradeep Seth.

Smakowite koktajle z bakterii

Szczepionka to nic w porównaniu z aplikowaniem sobie zarazków, by sprawdzić, czy wywołują, czy nie wywołują (opcja zdecydowanie lepsza dla badających) danej choroby. Możliwości przyjęcia wirusa są różne, mniej lub bardziej drastyczne. Można go więc zatem wszczepić, zainfekować ranę lub po prostu połknąć miksturę z zarazkami w środku. Absolutnym naukowcem-desperatem był Stubbins Ffirth, który próbował zarazić się żółtą febrą na niezliczoną liczbę sposobów dość obrzydliwych sposobów.

Zaobserwował on, że zachorowalność na żółtą febrę wzrasta latem, a zimą prawie zanika. Wywnioskował więc, że choroba ta nie może być zakaźna, a wywołują ją gorące temperatury, nieodpowiednie jedzenie i hałas (w przypadku tego argumentu, logika jest zupełnie niejasna). Postanowił udowodnić, że tak jest, wykazując na sobie, że febrą nie da się zarazić od chorego. W tym celu polał ranę świeżymi wymiocinami pobranymi od pacjenta. Ku jego radości, nie zaraził się, ale nie uznał tego jeszcze za dowód. Pamiętając o argumencie z temperaturą, urządził specjalną „saunę”, w której podgrzewał wymiociny i wdychał ich opary. Gdy i w ten sposób się nie zakaził, zrobił z nich pigułki, które naturalnie zjadł. Przyrządzał sobie też koktajle. W końcu tryumfalnie uznał, że miał rację. Dziś już wiemy, jak bardzo się mylił. Żółta febra jest zakaźna, ale wirus musi dostać się bezpośrednio do krwi, co najczęściej staje się dzięki ukąszeniu komara. Nie docenił kluczowej roli maleńkich owadów. Złośliwi twierdzą, że tytuł profesora otrzymał w uznaniu tego, że udało mu się przeżyć.

Co ciekawe febra cieszyła się wielką popularnością wśród wielbicieli zarazkowych koktajli. Posmakował jej też chirurg Jesse Lazear, który umyślnie się nią zaraził, dając się ukąsić komarowi. Udowodnił tym samym, że Ffirth nie miał racji, ale przypłacił ten dowód własnym życiem.

Także Daniel Alcides Carrion, ówcześnie student medycyny, który badał w Peru chorobę znaną jako gorączka Oroya, poświęcił życie. Zachorował po wstrzyknięciu sobie krwi z guzka chorego (guzki pojawiają się w drugiej postaci choroby, zwanej brodawczykowatością peruwiańską). Udowodnił tym samym, że obie choroby (a w zasadzie, jak wiemy dzięki niemu, dwie postacie tej samej) są wywoływane przez tę samą bakterię Bartonella bacilliformi. Choroba ta jest dziś zwana chorobą Carriona.

Niektórzy próbują popełnić w ten sposób samobójstwo, jak usiłował to zrobić Ilja Miecznikow, rosyjski zoolog i mikrobiolog. Przeżył jednak wstrzyknięcie duru pierwotnego i resztę życia poświęcił na badania naukowe, odkrywając m.in. zjawisko fagocytozy i jego wpływu na odporność, za co otrzymał wraz z Paulem Ehrlichem Nagrodę Nobla.

Max von Pattenkofer pił wątpliwych walorów smakowych koktajl z bakteriami cholery. Sądził bowiem, że choroba ta rozprzestrzenia się przez wody gruntowe – fermentacja substancji organicznych w podłożu powoduje ich wyparowanie do powietrza i tą drogą zaraża ludzi. W celu udowodnienia swojej absurdalnej teorii zaraził się bakterią cholery uzyskaną od samego Roberta Kocha. Przeżył, gdyż połowicznie miał rację. Jak dziś wiemy, chorobą tą można się zarazić przez spożycie pokarmu lub wody skażonej przecinkowcem cholery. Z wdychaniem ma to jednak niewiele wspólnego.

William J. Harrington, specjalizował się w zaburzeniach autoimmunologicznych, zwłaszcza tych, których źródło jest we krwi. Szczególną uwagę poświęcił badaniom nad tajemniczą chorobą, której oznakami były bardzo niska liczba płytek krwi i, co za tym idzie, wysoka wrażliwość skóry (dotknięcie zaledwie piórkiem powoduje wystąpienie niebieskich plam). Chcąc dowieść, że thrombocytopenia purpura  jest chorobą krwi, wstrzyknął sobie krew od zainfekowanego pacjenta, wywołując tym samym u siebie symptomy choroby, a szybkie ozdrowienie dowiodło, że jej źródło było właśnie w krwi. Eksperyment ten zaowocował też rozwojem badań nad zjawiskiem zwanym odpowiedzią autoimmunologiczną.

Odmienne stany świadomości

O ile eksperymenty z wirusami i bakteriami do przyjemnych nie należą, tak wdychanie różnorakich substancji może przynieść ciekawe doznania (choć jest równie groźne dla organizmu).

I tak Carl Scheele, niemiecki chemik, przyczynił się do odkrycia wielu pierwiastków. Juz w 1771 roku otrzymał tlen prażąc tlenek rtęci. To właśnie rtęć była powodem jego śmiertelnego zatrucia w wieku 44 lat. Niestety przez zaniedbania wydawcy niemieckiego uczonego, palma pierwszeństwa przypadła Josephowi Priestleyowi, który szybciej opublikował odkrycie tlenu i azotu (też uprzednio go ochoczo wdychając).

Z pewnością całe spektrum doznań towarzyszyło Albertowi Hoffmanowi, szwajcarskiemu chemikowi, który jako pierwszy zsyntetyzował LSD. Połknął przypadkowo, po czym już całkiem świadomie wziął więcej i dokładnie opisał, jakie wywołało to skutki. Dożył 102 lat i zmarł na zawał serca, co czyni go niezbyt pouczającym przykładem osoby, która mimo przyjmowania narkotyków (badał też inne środki odurzające), nie uzależniła się.

Podobnymi środkami „bawią” się również Aleksander i Ann Shulgin. Aleksander stworzył ponad 300 psychoaktywnych komponentów, a na sobie wypróbował aż 250 z nich. Twierdzi, że specyfiki musi badać na sobie, bo jak inaczej można ocenić ich wpływ na pracę mózgu i doznania jakie wywołują, podając je np. myszy. Jak sprawdzimy jej świadomość i postrzeganie? Zwolennicy Shulgina twierdzą, że potencjalnie część z tych substancji może okazać się terapeutyczna.

Od uzależnienia nie uchronił się inny chemik, Humphry Davy, który testował tlenek azotu. Nie był zresztą jedynym. Wielu uzależniło się na przykład od chloroformu, który dzięki swoim właściwościom stał się środkiem znieczulającym, ale zrezygnowano z niego właśnie ze względu na potencjalną możliwość uzależnienia. Z kolei ojciec współczesnej chirurgii, William Halsted, uzależnił się od kokainy (którą postrzegał jako potencjalny środek znieczulający) i morfiny, którą próbował się leczyć z uzależnienia od kokainy (pozostał narkomanem do końca życia).

Zupełnie inny wrażeń szukał John Lilly, który w 1954 roku zbudował zbiornik pozwalający na uzyskanie stanu deprywacji sensorycznej (czyli braku odczuwania jakichkolwiek bodźców zewnętrznych). Chciał zobaczyć, co się stanie, kiedy mózg zostanie pozbawiony wszelkich bodźców. Unosił się na ciepłej wodzie (w temperaturze ciała), w szczelnie zamkniętym zbiorniku, w kompletnej ciszy i ciemności, po jakimś czasie doświadczając ciekawych iluzji i halucynacji. Nie podzielił się jednak z nimi twierdząc, że były zbyt osobiste. Porzucając naukę, założył firmę, która zajęła się produkcją podobnych zbiorników. Każdy z nas może więc sprawdzić, co zobaczył Lilly. O jego badaniach opowiada film „Odmienne stany świadomości”.

Pierwszy cyborg

Żyjemy w świecie komputerów i totalnego zmechanizowania. Nic więc dziwnego, że kolejny krok w eksperymentach na własnym ciele postawił Kevin Warwick, brytyjski naukowiec, który specjalizuje się w sztucznej inteligencji i robotyce. Kevin postanowił zostać półrobotem. W 2002 roku zainstalował we własnym systemie nerwowym elektrody, by sprawdzić, czy sztuczna ręka odpowiada na sygnały. Kevin nosił w ręce układ złożony ze 100 elektrod, opalonych wokół włókien nerwowych w lewym ramieniu. Badania trwały trzy miesiące i w tym czasie udało mu się połączyć swój system nerwowy z Internetem, a oddalona o kilka tysięcy km sztuczna ręka skupiała się w pięść, tak jak jego własna. To jednak nie usatysfakcjonowało wystarczająco Kevina i do eksperymentu wprowadził także swoją żonę, której wszczepił podobne urządzenie, uzyskując tym samym swoiste połączenie między obiema rękami (poruszając nimi, oboje odczuwali pulsowanie). Nosił też, umieszczony tuż pod skórą, implant RFID, który pozwalał mu na włączanie świateł i ogrzewania czy otwieranie elektronicznych drzwi. Wariwck uważa, że czeka nas właśnie taka przyszłość - wszczepianych mikroczipów i implantów. Ma nadzieję, że do 2015 roku będzie już miał implant w mózgu, który pozwoli mu wysyłać sygnały bezpośrednio do oddalonych komputerów. Jakob Malm, który przeprowadził u siebie transplantację skóry, wypada przy wyczynach Warwicka dość blado.

Kto będzie następny i jak daleko się posunie? Biorąc pod uwagę samozaparcie i determinację wielu naukowców, podobni śmiałkowie będą pojawiać się nadal. I choć nie da się podważyć argumentu, że testy na jednej osobie nie mogą być miarodajne, to historia medycyny pokazuje, jak ważne mogą się one okazać.

źródło: onet.pl

Oceń artykuł
(głosów: 2, średnia ocena: 5)
Uwaga: Właściciele serwisu nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za sposób w jaki są używane artykuły, bądź podejmowane decyzje na ich podstawie.

Jeżeli lubisz ten artykuł to pomóż nam go rozpowszechnić:

  • Umieść na NK
  • Wykop to
  • Umieść na Flakerze
  • Umieść na GG
Komentarze (0)

Artykuł nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Bądź pierwszy!

Dodaj komentarz

Przepisz kod*

Nazwa użytkownika:*

Treść komentarza:*

angry Mr. Green not happy Wink Rolling Eyes Crying or Very sad Embarassed Razz Laughing n n n n n n n n

Reklama ogólnosieciowa